środa, 10 kwietnia 2013

Południowa Walia - Brecon Beacons

Odwiedzając Walię po raz pierwszy nie wiedziałem o niej kompletnie nic, nie miałem nawet pojęcia jakich krajobrazów można się spodziewać po tej krainie i szczerze mówiąc nie spodziewałem się zbyt wiele. Jedynym powodami dla których postanowiłem ją odwiedzić był fakt, że nie jest za droga, a i dotarcie nam nie wymaga wielkiego wysiłku.

Dzień wyjazdu był dosyć deszczowy i pochmurny, oczywiście zaplanowany został na dosyć wczesną godzinę aby nie marnować weekendu na wylegiwanie się w łóżku. Celem było miasto, którego nazwy nie potrafiłem początkowo wymówić – nie byłem pewien czy nadać mu brzmienie angielskie czy walijskie. Merthyr Tydfil wzięło swoją oryginalną nazwę od imienia świętego Tydfila, który został zabity w tych stronach przez pogan około 480 roku. Merthyr to po walijsku męczennik, albo kościół.
Witamy w Walii
Od czasów rzymskich po XVIII w. okolice te służyły jedynie za tereny pod pastwiska. Ogromne zmiany przyszły jednak z rewolucją industrialną, kiedy to zorientowano się, że tereny te obfitują w rudę żelaza i węgiel, co przyciągnęło tu inwestorów przemysłu ciężkiego. Fabryki i huty z tych terenów przez wiele lat dostarczały stal na budowę kolei oraz dla przemysłu stoczniowego. O tym jak ważnym centrum przemysłowym były te okolice, świadczy wizyta słynnego Admirała Nelsona, której celem było obejrzenie procesu produkcji armat dla Marynarki Królewskiej. Rozwój miasta był tak prężny, że w połowie XIX w. Merthyr Tydfil stało się największym miastem w Walii z 46 tys. mieszkańców.
Niestety dobra koniunktura nie trwała wiecznie. Po I wojnie światowej zapotrzebowanie na stal gwałtownie się zmniejszyło, co spowodowało powolne wyludnianie się miasta, ale przemysł ciężki trwał nadal, aż do 1987r, kiedy zamknięto ostatnią hutę, Downland Ironworks po, 228 latach ciągłej produkcji.
Deszczowe Merthyr Tydfil
Ulice Merthyr
Cyfarthfa Castle
Cyfarthfa Works - pozostalosci po XVIII w. hucie
Jeżeli chodzi o walory turystyczne miasta, to stanowi ono dobrą bazę wypadową na wzgórza będące częścią parku narodowego Brecon Beacons. Najbliższe wzgórza i szlaki dzieli od miasta zaledwie kilka kilometrów. Najpopularniejszy z nich to prawie stukilometrowy Taff Trail, biegnący aż z Cardiff do Brecon m.in. przez te tereny. Dobry zarówno dla rowerzystów, jak i piechurów.
Po przybyciu na miejsce, jako że było jeszcze wcześnie i żaden z pubów nie był otwarty, zjedliśmy śniadanie w „barze mlecznym” nieopodal lokalnej stacji autobusów w towarzystwie lokalnego elementu i taksówkarzy. Niemniej porcje podawali tam konkretne. Po zameldowaniu się w hotelu musieliśmy przeczekać dosyć nieciekawą pogodę i kiedy przestało padać ruszyliśmy w trasę na Taff Trail, aby popodziwiać z bliska piękno walijskiej przyrody.




Kilka przebitek z Taff Trail

Pen y Fan to jak sama jego walijska nazwa mówi, najwyższy szczyt parku narodowego Brecon Beacons i południowej Walii. Mierzy on 886 m. n.p.m. i jest bardzo popularnym celem dla turystów, bo na jego szczyt wiedzie bardzo łagodna i łatwa do pokonania trasa. W pogodny dzień na szlaku można spotkać całe rodziny z dziećmi, a nawet menażerią.

Nam w tamten dzień pogoda nie dopisała, bo było pochmurno oraz padał drobny, gęsty deszcz, ale wierząc w zdolność wyspiarskiej pogody do gwałtownych zmian, każdy wierzył w niespodziewane przejaśnienie. Widać nie byliśmy jedynymi, bo parking u stóp góry był zapełniony prawie do ostatniego miejsca. Wspinaczka z początku szła gładko i nawet można było pozachwycać się przez kilka chwil widokami, jednak im dalej w górę, tym bardziej warunki i widoczność pogarszały się. Wbrew oczekiwaniom deszcz nie ustępował, a w dodatku później akompaniował mu silny wiatr, był problem z robieniem zdjęć, bo obiektyw nie zdążył ustawić ostrośći, a już był mokry. Ostatkami sił udało się jednak osiągnąć szczyt, niemniej niewiele można było z niego zobaczyć. Przemoczeni, zmarznięci i w pośpiechu udaliśmy się w drogę powrotną.
Planowaliśmy powtórzyć ten wyczyn następnego dnia, bo według prognozy pogody była szansa na przejaśnienia, jednak synoptycy mylili się, zresztą nie pierwszy raz.
Kilka przebitek z wspinaczki na Pen y Fan
Na przejaśnienia tego dnia nie było szans, zatem trzeba było się cieszyć tym co się ma. Po osuszeniu najbardziej niezbędnych części garderoby, ruszyliśmy na podbój miejsca, któremu obfite opady dodają jedynie uroku. Mowa tutaj o udekorowanej licznymi wodospadami rzece Garwnant, w którą prawdziwe życie wstępuje gdy trochę popada.

Spacer zaczęliśmy od okolic jeziora Llwyn-on, kilka kilometrów na południe od górki Pen y fan, a później ścieżką wzdłuż rzeki. Wrażenia zapachowe i widokowe dzikiego lasu po deszczu oraz rwących, pełnych po opadach potoków były niezapomniane. Jest też coś wyjątkowego w zieleni walijskiej, bo wydaje się być tak jaskrawa, że aż kuje w oczy.



Lasy w pobliżu Llwyn-onn




Kaskady na Garwnant

Jezioro Llwyn-on

 Walia, pomimo że oczekiwania nie były duże, zachwyciła nawet ze swoim deszczem i pochmurną pogodą przez większość pobytu. Dlatego też nawet zanim ruszyliśmy w drogę powrotną, zaczęliśmy planować powrót w te tereny za kilka tygodni, tyle że przy bardziej sprzyjającej aurze.

Aby zobaczyć więcej zdjęć odwiedź moje konto na KOLUMBERZE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz