środa, 30 stycznia 2013

Czekając na wiosnę w Surrey

Blue Monday to według Sky Travel najbardziej depresyjny dzień roku. Ma on przypadać w poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia. Mimo, że założenie to nie ma żadnych naukowych podstaw i jest wyśmiewane oraz uważane za pseudonaukę, nie sposób odmówić mu logiki, bo przy odrobinie (nie)szczęścia mogą skumulować się w ten dzień trzy niekorzystne zjawiska, tj: przesilenie zimowe, długi poświąteczne i depresja poniedziałkowa. Mimo, że daleki jestem od wiary w takie „zabobony”, w tym przypadku skory jestem się z tym zgodzić, bo w tym roku w tydzień z „Blue Monday” czułem się wyjątkowo podle, a przy życiu trzymała mnie tylko myśl, że w weekend, będę wreszcie mógł pojechać na jakąś wycieczkę, na której nie zmarznę do szpiku kości. Moje nadzieje podtrzymywały prognozy, które były dosyć optymistyczne – +10 stopni i wreszcie słońce.

Jakież było moje zdziwienie, gdy obudziwszy się w niedzielę, za oknem zobaczyłem tylko deszczowe chmury. Nadzieja jednak nie opuszczała, bo to przecież Anglia, i miałem rację, bo za niecałą godzinę, chmury zniknęły i ustąpiły miejsca słońcu.
Nie pozostało więc nic innego, jak wsiąść w samochód i wprowadzić plany w czyn.
Celem naszym był mały wycinek szlaku North Downs Way, ciągnącego się od Dover przez 246 km do Farnham (hrabstwo Surrey). Dojazd (ok 16 km.) wydawał się tak prosty, że aż banalny, jednak nie doceniłem sztucznej inteligencji nawigacji satelitarnej. Mianowicie poprowadziła nas ona, wąskimi, krętymi i podmytymi przez deszcze i roztopy ostatnich śniegów. Niemniej z małymi komplikacjami, ale udało nam się dotrzeć na miejsce.
Parking wypełniony do ostatniego miejsca, pomimo zimy i niedzieli
Punktem wyjściowym było wzgórze Reigate Hill należące do pasma Surrey Hills. Pomimo, że górka nie należy do najwyższych – całe 232 m., nie wspinaliśmy się na nią, bo parking praktycznie leży na jego szczycie. Ścieżka North Downs, biegnie wzdłuż szczytów pasma, co zapowiadało miłe dla oka doznania. Po zaparkowaniu, (parking ku naszemu zdziwieniu był pełny, ale dziwnym zrządzeniem losu udało nam się znaleźć jedno wolne miejsce) udaliśmy się w kierunku zachodnim, jako pierwszy cel wyznaczając sobie leżący kilka kilometrów dalej punkt widokowy na wzgórzu Colley Hill, a później miała być wielka improwizacja, zależnie od warunków zewnętrznych. Niedaleko punktu startowego natknęliśmy się na Reigate Fort, zbudowany w 1898 w celu obrony Londynu przed inwazją ze strony Francuzów (?). Pomimo, że wstęp był za darmo, nie skusiliśmy się jednak na jego zwiedzanie, gdyż cały dziedziniec wewnątrz był zalany wodą. Kontynuując wędrówkę błotnistym szlakiem, dotarliśmy wreszcie do altanki Inglis Memorial, skąd rozpościera się piękny widok na okoliczne wioski. Oprócz widoków zaskoczył też nas porywisty, południowy wiatr, który próbował nam utrudnić wycieczkę wytrącając z rąk mapę. 
Inglis Memorial
Widoki z Colley Hill
Idąc wzdłuż Colley Hill spotkaliśmy się jeszcze oko w oko z włochatymi krowami, chyba rasy Higlander (głowy nie dam, bo specjalistą od bydła nie jestem). Zaiste imponujące futra, co można podziwiać na zdjęciach.
Krowoowce, milusie.

Minąwszy Colley Hill i Saddle Knob mieliśmy apetyt na więcej, jednak nasze plany zostały zweryfikowane przez rzeczywistość w postaci ogromnej kałuży na środku szlaku. Brak kieszonkowego pontonu potrafi czasem dać w kość. Nie było innego wyjścia, musieliśmy przystąpić do odwrotu.
Wioski i pola nieopodal Reigate
Widok na Juniper Hill
Saddle Knob
Widoki na Reigate z Reigate Hill
Punkt orientacyjny - Reigate Hill
Tutaj padła komenda "w tył zwrot"

Droga powrotna minęła bez problemów, nie licząc pięciokilometrowego korka, ale do tego już zdążyłem się przyzwyczaić. Czas wybrany na wycieczkę okazał się być idealny, bo niedługo po naszym powrocie okropnie się rozpadało i taka pogoda trwa do dziś czyli 29/01.

sobota, 26 stycznia 2013

Dorset na długi weekend

Nigdy nie zdarzyło się tak, żeby zabrakło mi pomysłów na zorganizowanie sobie długiego weekendu. Pomimo korków na autostradach, chorych cen biletów, tłumów w kurortach oraz zapchanych hoteli i restauracji, które mają na celu jedynie ogołocenie cię z ostatniego centa, zawsze znajdzie się przynajmniej kilka kandydatów na weekendową wyprawę. W sumie materiału mam tyle do przerobienia, że przydałoby się, żeby przynajmniej co drugi weekend był nieco dłuższy (przynajmniej ten jeden dzień).

Pomysł na wyprawę do hrabstwa Dorset pojawił się podczas oglądania żeglarstwa na Igrzyskach Olimpijskich w 2012. Nie jestem wielkim fanem żeglarstwa, w sumie nawet za bardzo nie orientuję się o co się w tym rozchodzi, a na transmisję trafiłem przypadkiem, jednak uwagę moją przyciągnęło wyjątkowo urocze, klifowe wybrzeże w okolicach Weymouth. Było to około trzech tygodni przed wspomnianym weekendem i praktycznie miałem już zaplanowaną wyprawę do Snowdonii w Walii, jednak po zgłębieniu tematu spadła ona na drugie miejsce, a to za sprawką klifów Durdle Door, będącym atrakcją nie tylko regionu, ale i całej Wielkiej Brytanii.
Na bazę wypadową wybraliśmy Weymouth – największe miasto i centrum turystyczne regionu, będące ongiś zimową rezydencją Grzegorza III, ze względu na swój bardzo łagodny klimat.


Wdzięczni mieszkańcy Weymouth postawili Grzegorzowi III pomnik
i palmę za 50 lat rządów (i zaszczycanie swą obecnością miasta)
Dzień wyjazdu zaczął się wcześnie, bo około 5:00 rano, takie ekstremalne poświęcenie było konieczne, żeby nie marnować cennych zwiedzaniogodzin na stanie w korkach. Sama droga przebiegła bardzo sprawnie i tak jak było planowane pojawiłem się w Weymouth około 8:00, chociaż po drodze zostałem zaskoczony przez świeżo wybudowaną z okazji IO drogę, która nie pokazywała się w nawigacji. Niemniej metodą prób i błędów udało się dotrzeć na miejsce.

Po przyjeździe pierwsze kroki skierowaliśmy do pubu, nie po to jednak żeby angielskim zwyczajem obalić kufel piwa i spróbować socjalizować się z lokalnymi, ale żeby wreszcie zjeść jakieś porządne śniadanie. „Full English” zrobiło swoją robotę, więc ze spokojnym żołądkiem, można było przystąpić do zwiedzania okolicy.

Pogoda dopisywała, więc udaliśmy się na spacer wzdłuż głównej promenady i plaży miejskiej (jeszcze nie zatłoczonej). Następnie ruchomym mostem przeszliśmy drugą stronę rzeki Wey, od której miasto wzięło swoją nazwę i kontynuowaliśmy spacer wzdłuż niej aż do falochrony przy jej ujściu, skąd rozpościera się panorama na miasto oraz białe skały Durlde Door. Co nas zdziwiło nad brzegiem rzeki siedziało mnóstwo ludzi, głównie ojców i dziadków, spędzających swój czas z rodziną na łowieniu krabów. Jakiś lokalny sport czy co?
St.Thomas Street - główna ulica miasta, jeszcze pusta ale co tu się będzie dziać później...
Plaża miejska - jeszcze względnie pusta
Piesek na spacerze
Przeprawa na drugą stronę Wey
W pobliżu rzeki znajduję się fort, z którego można było oglądać regaty podczas IO. Planowaliśmy go zwiedzić, lecz niestety nie zmieścił się w harmonogramie. Niedługo potem, pomimo pozorów pogodnego dnia zaczęły się serie przelotnych deszczów, wiec udaliśmy sie w drogę powrotną, zahaczając o Greenhill Gardens – park przy promenadzie. Wpasowaliśmy się z tym akurat w lukę pomiędzy deszczami, stąd też zdjęcia stamtąd wyszły całkiem przyzwoicie.
Klify Durdle Door gdzieś w oddali


Widoki z falochronu przy wejściu do portu 
Panorama Weymouth


Rzeka Wey 




Doskonale utrzymane Greenhill Gardens


Niestety tego samego dnia po południu przelotne opady zmieniły się w konkretny deszcz. Nie daliśmy jednak zrujnować sobie planów na ten dzień i ruszyliśmy na wyspę Portland, by zobaczyć ją chociaż z samochodu. Miejsce to słynie przede wszystkim z wydobywanego tu wapienia, który posłużył jako budulec m.in. dla Katedry św. Pawła w Londynie, oraz siedziby ONZ w Nowym Jorku. My jednak zapamiętamy ją jako najbardziej wietrzne miejsce na Ziemi, szczególnie po bardzo krótkim spacerze po cyplu Portland Bill – wysuniętym najdalej na północ punkcie wyspy i hrabstwa Dorset. Pierwszy raz w życiu zostałem niemal zrzucony z klifu jedynie przez wiatr.

Centralnym punktem wyspy jest leżąca na wysokości 100m wioska Easton. Dojazd do niej, jednokierunkowymi, krętymi drogami może sprawić niezłą frajdę.


Bill Lighthouse - latarnia morka i informacja turystyczna w jednym
Po prawej supertajna baza wojskowa (zakaz fotografowania itp), pewnie tu wychował się 007

Nieokiełznana natura
Klify Portland
Wyspa z różnych ujęć

Stanowiący część Wybrzeża Jurajskiego, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO, Durdle Door przypadł na następny dzień wyprawy. Dzień zapowiadał się doskonale, bo deszcz wreszcie dał za wygraną i ustąpił miejsca słońcu. 20 kilometrowy przejazd do parkingu przy klifie nie nastręczył żadnych problemów z korkami, co mogło dziwić nie było też problemu ze znalezieniem miejsca na parkingu. Może dlatego, że było stosunkowo wcześnie (9:30), kto by się zrywał tak wcześnie w niedzielę?
Po uiszczeniu bandyckiej opłaty parkingowej, skierowaliśmy nasze kroki na ścieżkę do klifu. Znajduje się on tak blisko parkingu, że dotarcie nam nie powinno być problem nawet dla rodziców z marudnymi nastolatkami.
Miejscówka robi piorunujące wrażenie; ogromne białe klify w, kontrastujące z trawą i turkusowym morzem wyglądają powalająco, szczególnie w pełnym słońcu.

Amatorzy nurkowania

Durdle Door w pełnej krasie
Okoliczne klify
Po zrobieniu obowiązkowych zdjęć, udaliśmy się ścieżką wzdłuż wybrzeża na wschód w kierunku Lulworth – niewielkiej wioski zapełniającej się jedynie w weekendy. Po około dwukilometrowym spacerze okraszonym widokami zielonych, angielskich wzgórz, naszym oczom ukazała się urocza zielona zatoka, w kształcie podkowy (może raczej meduzy), oraz kolejne skały, może nie tak potężne jak Durdle Door, jednak ciągle robiące wrażenie. Po pokręceniu się po okolicy kilka minut, udaliśmy się w drogę powrotną na parking, który w międzyczasie zdążył już się zapełnić. Po przecierpieniu kilku korków spowodowanych przez amatorów niedzielnych zakupów, dotarliśmy wreszcie z powrotem do Weymouth.

Widoki ze szlaku
Zapełniający się parking w Lulworth
Lulworth



i skały wokół niego...
...oraz urocza zatoczka
Od razu widać, że długi weekend
Okrągła liczba na liczniku - trzeba było to uchwycić

Jako, że dzień był jeszcze młody, postanowiliśmy udać się, tym razem na własnych nogach, na mierzeję Chesil Beach, ochraniającą Weymouth przed wiatrem i falami. Usypana z kamyków, mierzy ona aż 29 km, a wysokość dochodzi do 15 m. Co ciekawe rozmiar kamyków zmienia, się w miarę przemieszczania się, od wielkości grochu w południowo-zachodniej jej części, do wielkości jabłka na pd-wchodzie. Podobno było to przydatne dla działających w tych stronach przemytników. Legenda głosi, że w zamierzchłych czasach potrafili oni dokładnie określić swoje położenie na mierzei po rozmiarze kamieni.
Sama trasa do celu była dosyć relaksująca, ponieważ wiodła drogą przeznaczona wyłącznie dla pieszych i rowerów, stworzonej po likwidacji starej linii kolejowej do Easton w 1965. Idąc nią można jeszcze spotkać pozostałości starych peronów i szyldów.
Po drodze zrobiliśmy sobie chwilkę przerwy na odsapnięcie w pobliżu ruin Sandsfoot Castle.


Widoczki ze spaceru
Sandsfoot Castle, a raczej to co z niego zostało

Chesil Beach i widoki na wyspę Portland
Trzeciego dnia pogoda niestety się mocno popsuła, mocno padało od samego rana, więc nie sililiśmy się na organizowanie sobie atrakcji na ten dzień i czym prędzej ruszyliśmy w drogę powrotną. Zabawne, że w Londynie zostaliśmy przywitani przez słońce oraz bezchmurne niebo. Natura czasami bywa  wyjątkowo złośliwa.